Polisa
Ktoś, kto urządzał ten pokój, musiał być niespełna rozumu. Totalne pomieszanie stylów. Supernowoczesna kanapa we wściekle pomarańczowym kolorze i stylowa, bogato zdobiona rzeźbieniami komoda. Na niej proste, zimno-metalowe ramki z czasem zatrzymanym w kadrze. Uśmiechnięci rodzice; mama ma trwałą ondulację, a ojciec śmieszne wąsy. Pożółkła ślubna fotografia dziadków. Matylda z warkoczami zakończonymi wielkimi kokardami. I cały Dom Dziecka, wszystkie jej koleżanki i koledzy, wychowawczynie, a nawet kucharka. Ta sama co kiedyś zamiast cukru wsypała do olbrzymiego kotła ze zbożową kawą kilogram soli. To był najgorszy podwieczorek w życiu Matyldy. Pewnie dlatego tak zapadł jej w pamięci. Wspomnienie ohydnego smaku słonej zbożówki zawsze wywoływało na jej twarzy uśmiech. To były piękne czasy. Patrząc z perspektywy czasu i doświadczeń beztroskie.
Obok komody stoi rustykalny kredens. Najprawdziwszy w świecie dąb, nie jakaś tania płyta. Taki kredens niejedno już widział i wiele jeszcze zobaczy. Na ścianach wiszą niebieskie, malowane w ludowe kwiaty talerze z Włocławka. Kicz, piękno, elegancja. Całość wygląda jak jeden wielki żałosny, zbiór przypadkowości. Tak jakby wnętrze nie było urządzane tylko zapełniane śmietnikowymi znaleziskami, tym, co inni uznali za zbędne.
W takim miejscu nie można było odpoczywać. Wzrok błądził po przypadkowych meblach i nie pozwalał skupić myśli. Matylda traktowała to mieszkanie jako miejsce do przechowywania. Mebli, zdjęć, pamiątek, samej siebie. Te przedmioty to jedyne jej dziedzictwo. Kredens był jeszcze po prababci, dostała go jako prezent ślubny. Komodę kupiła babcia na rocznicę ślubu. Talerze... w czasach jej dzieciństwa były bardzo modne. Matka je kolekcjonowała. Matylda tego nie pamięta, ale jeśli wierzyć babci, jedna ze ścian była nimi zawieszona. Kolekcja zaczynała się na wysokości lamperii, a kończyła tuż przy lini sufitu.
Matylda potrzebowała spokoju. Właściwie to niczego więcej nie pragnęła. Niczego więcej nie potrzebowała.
Była zorganizowana i przewidywalna. Według rytmu jej dnia można było regulować zegarki. Wstawała zawsze o tej samej godzinie, kilkanaście minut później wychodziła, kupowała bułki w sklepie na rogu i wracała do domu. Dokładnie 216 kroków w jedną stronę, z czego 140 to schody. Każde odstępstwo od utartych codziennych schematów traktowała jak katastrofę. Pewnie dlatego, że w jej życiu nie było miejsca na spontaniczność. Nie mogła sobie na to pozwolić. Każda sekunda dnia była doskonale zaplanowana choćby nicnierobieniem. Tak powinno być. Życie kogoś komu czas odmierzają tabletki tak właśnie musi wyglądać.
Dzwoniący budzik, nieuchronnie zwiastuje konieczność wstania z łóżka. Teraz chwila, niezbyt długa, siedzenia na łóżku. Matylda zawsze siedzi, przeciera oczy i dziwi się. Że noc już minęła, że kolejny dzień przed nią, że żyje.
Jak co dzień, pierwsze kroki kieruje do kuchni. Rutynowe ruchy. Zna je na pamięć. Nastawić wodę, wyjąć kubek, ten z kwiatkiem, ulubiony, nasypać kawę, dwie łyżeczki cukru, wlać wrzątek. Mleko musiała wyeliminować z diety ze względu na zalecenia lekarskie. Jest bardzo zdyscyplinowaną pacjentką.
Teraz do łazienki. Szybki prysznic. I zęby. Codzienne szorowanie to podstawa. Matylda myje zęby tak jak zalecają dentyści. Długo, dokładnie okrężnymi ruchami, płucze specjalnym płynem.
Włosy. Szczotkuje je według zaleceń. Są piękne. Długie, mocne i lśniące. Codziennie przy tych czynnościach myśli o tym co nieuchronne. Może z dokładnością co do miesiąca określić jak długo będzie w stanie to jeszcze robić samodzielnie.
Kawa prawie ostygła. To nic. Właśnie taka powinna być. Umiarkowana.
Dzięki temu, że stół w kuchni stoi przy oknie, podczas posiłków nie jest sama.
Przywykła. Samotność ma swoje dobre strony. Nikogo nie skrzywdzi. Czasami tylko przemknie myśl niepoprawna, niepożądana, rozczulająca; jak wyglądałoby jej życie gdyby miała kogoś bliskiego, gdyby rodzice nie odeszli tak szybko, gdyby babcia mogła ją przygarniać nie tylko na święta, gdyby miała chociaż rodzeństwo... Wtedy wszystko wyglądałby inaczej. Może tak. A może nie. Nikt nie może tego wiedzieć. Najważniejsze, że ma wszystko co niezbędne i że nigdy jej niczego nie zabraknie.
Matylda wstała od stołu. Podeszła do komody, tej rzeźbionej, na której stały zdjęcia. Jednym z dwóch kluczyków wiszących na grubym solidnym rzemieniu na jej szyi otworzyła szufladę. Wyjęła z niej dość duże drewniane pudełko, które otworzyła drugim, mniejszym kluczem.
Z troską przyjrzała się starannie posegregowanym fotografiom i dokumentom. Skrywały wstydliwą przeszłość ludzi którzy gotowi byli płacić. Nie tylko za milczenie, ale i za obietnicę, że nikt nigdy ich nie zobaczy.
- Szkoda... - powiedziała cicho. Sama do siebie. Do własnych myśli. Do sumienia? Codzienne doglądanie zawartości skrzyneczki też należało do rytuału dnia. Była jej teraźniejszością i przyszłością. Od niej zależał jej spokojny byt. O polisę trzeba dbać.
Obok komody stoi rustykalny kredens. Najprawdziwszy w świecie dąb, nie jakaś tania płyta. Taki kredens niejedno już widział i wiele jeszcze zobaczy. Na ścianach wiszą niebieskie, malowane w ludowe kwiaty talerze z Włocławka. Kicz, piękno, elegancja. Całość wygląda jak jeden wielki żałosny, zbiór przypadkowości. Tak jakby wnętrze nie było urządzane tylko zapełniane śmietnikowymi znaleziskami, tym, co inni uznali za zbędne.
W takim miejscu nie można było odpoczywać. Wzrok błądził po przypadkowych meblach i nie pozwalał skupić myśli. Matylda traktowała to mieszkanie jako miejsce do przechowywania. Mebli, zdjęć, pamiątek, samej siebie. Te przedmioty to jedyne jej dziedzictwo. Kredens był jeszcze po prababci, dostała go jako prezent ślubny. Komodę kupiła babcia na rocznicę ślubu. Talerze... w czasach jej dzieciństwa były bardzo modne. Matka je kolekcjonowała. Matylda tego nie pamięta, ale jeśli wierzyć babci, jedna ze ścian była nimi zawieszona. Kolekcja zaczynała się na wysokości lamperii, a kończyła tuż przy lini sufitu.
Matylda potrzebowała spokoju. Właściwie to niczego więcej nie pragnęła. Niczego więcej nie potrzebowała.
Była zorganizowana i przewidywalna. Według rytmu jej dnia można było regulować zegarki. Wstawała zawsze o tej samej godzinie, kilkanaście minut później wychodziła, kupowała bułki w sklepie na rogu i wracała do domu. Dokładnie 216 kroków w jedną stronę, z czego 140 to schody. Każde odstępstwo od utartych codziennych schematów traktowała jak katastrofę. Pewnie dlatego, że w jej życiu nie było miejsca na spontaniczność. Nie mogła sobie na to pozwolić. Każda sekunda dnia była doskonale zaplanowana choćby nicnierobieniem. Tak powinno być. Życie kogoś komu czas odmierzają tabletki tak właśnie musi wyglądać.
Dzwoniący budzik, nieuchronnie zwiastuje konieczność wstania z łóżka. Teraz chwila, niezbyt długa, siedzenia na łóżku. Matylda zawsze siedzi, przeciera oczy i dziwi się. Że noc już minęła, że kolejny dzień przed nią, że żyje.
Jak co dzień, pierwsze kroki kieruje do kuchni. Rutynowe ruchy. Zna je na pamięć. Nastawić wodę, wyjąć kubek, ten z kwiatkiem, ulubiony, nasypać kawę, dwie łyżeczki cukru, wlać wrzątek. Mleko musiała wyeliminować z diety ze względu na zalecenia lekarskie. Jest bardzo zdyscyplinowaną pacjentką.
Teraz do łazienki. Szybki prysznic. I zęby. Codzienne szorowanie to podstawa. Matylda myje zęby tak jak zalecają dentyści. Długo, dokładnie okrężnymi ruchami, płucze specjalnym płynem.
Włosy. Szczotkuje je według zaleceń. Są piękne. Długie, mocne i lśniące. Codziennie przy tych czynnościach myśli o tym co nieuchronne. Może z dokładnością co do miesiąca określić jak długo będzie w stanie to jeszcze robić samodzielnie.
Kawa prawie ostygła. To nic. Właśnie taka powinna być. Umiarkowana.
Dzięki temu, że stół w kuchni stoi przy oknie, podczas posiłków nie jest sama.
Przywykła. Samotność ma swoje dobre strony. Nikogo nie skrzywdzi. Czasami tylko przemknie myśl niepoprawna, niepożądana, rozczulająca; jak wyglądałoby jej życie gdyby miała kogoś bliskiego, gdyby rodzice nie odeszli tak szybko, gdyby babcia mogła ją przygarniać nie tylko na święta, gdyby miała chociaż rodzeństwo... Wtedy wszystko wyglądałby inaczej. Może tak. A może nie. Nikt nie może tego wiedzieć. Najważniejsze, że ma wszystko co niezbędne i że nigdy jej niczego nie zabraknie.
Matylda wstała od stołu. Podeszła do komody, tej rzeźbionej, na której stały zdjęcia. Jednym z dwóch kluczyków wiszących na grubym solidnym rzemieniu na jej szyi otworzyła szufladę. Wyjęła z niej dość duże drewniane pudełko, które otworzyła drugim, mniejszym kluczem.
Z troską przyjrzała się starannie posegregowanym fotografiom i dokumentom. Skrywały wstydliwą przeszłość ludzi którzy gotowi byli płacić. Nie tylko za milczenie, ale i za obietnicę, że nikt nigdy ich nie zobaczy.
- Szkoda... - powiedziała cicho. Sama do siebie. Do własnych myśli. Do sumienia? Codzienne doglądanie zawartości skrzyneczki też należało do rytuału dnia. Była jej teraźniejszością i przyszłością. Od niej zależał jej spokojny byt. O polisę trzeba dbać.
To smutne! Ile takich Matyld zyje obok nas, z polisami lub bez nich? Funkcjonuja jak roboty, karmiac sie marzeniami, ktore nigdy sie nie spelnia, wypatroszone z szans na poprawe zycia, samotne, smutne i niechciane.
OdpowiedzUsuńMatyldy są wśród nas...
Usuńa trzeba, trzeba- nie tylko o polisę ;)
OdpowiedzUsuńOko pańskie konia tuczy;)
UsuńA dalszy ciąg dziś wieczorem?
OdpowiedzUsuńNieeeeeeeeeee... Tym razem to już koniec;)
UsuńOj, to opowiadanie budzi niepokój, pytania...
OdpowiedzUsuńTo tylko opowiadanie... Ale skoro budzi to dobrze:)
UsuńA ja kiedyś myślałem że styl eklektyczny cechuje się wyjątkową elegancją.
OdpowiedzUsuńPotem sprawdziłem znaczenie słowa.
Pozdrawiam
Co my byśmy bez tych słowników zrobili...;)
Usuńjestem rozczarowana i nie ma cedeen?
OdpowiedzUsuńależ Ty kobieto pieknie piszesz...
j
Jest cedeen źle, nie ma też nie dobrze;)
UsuńDzięki:)
Czegoś mi tu brakuje, że już nie wspomnę o c.d.n. A tak nawiasem - samotność to stan umysłu a nie stan fizyczny.Znam sporo naprawdę samotnych osób, ale w sensie fizycznym, nie duchowym.
OdpowiedzUsuńMiłego,;)
P.S.
Jeśli masz ochotę wrzuć na YouTube " Turkish Flat Stitch Bead Bracelet" to zobaczysz jak zrobić to co ostatnio zrobiłam.
Może kiedyś to naprawię:)
UsuńJa też! Nie lubię;)
UsuńNo nie wiem... Lubię styl eklektyczny,ale musi być przemyślany. Samotność. Polisa? Nie lubię Matyldy:(
OdpowiedzUsuńA no właśnie dlaczego?
UsuńJa nie wiem kim ona jest i dlaczego taka:
-co za tabletki? na co jest chora? dlaczego aż tak do bólu zorganizowana? gdzie mąż, skoro serwis ślubny? skąd ta samotność? czyje tajemnice są w skrzyneczce - zbierane samodzielnie tylko dla kasy, czy może ktoś jej zrobił krzywdę i teraz płaci nie tylko ze strachu ale i wyrzutów sumienia? czy skoro chora i nie wiadomo na co - ma inne źródło utrzymania, czy szantażuje z braku innej możliwości?
Babo, świetnie ubrałaś w słowa to co chodziło mi po głowie. Nivejko może warto ten komentarz skopiować i wkleić pod opowiadanie? Tak jakoś mi bardzo pasuje :)
UsuńPaskudny proceder... Mam więcej szacunku dla pań z agencji.
OdpowiedzUsuńBardzo paskudny!
Usuńnie mogłabym być Matyldą, nie mam ku temu predyspozycji, nie umiałabym tak zarabiać na życie.
OdpowiedzUsuńA bo to i predyspozycje trzeba mieć;)
Usuńżal mi Matyldy
OdpowiedzUsuńŻal...
UsuńJakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszyscy ludzie żyjący dzięki takim lub podobnym polisom, nawet jeśli nie są chorzy, to mają dość smutne życie...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam!
Nie można uzależnia swojego być albo nie być tylko i wyłącznie od kogoś.
UsuńSmutne...:(
OdpowiedzUsuńJako żekłaś:(
UsuńTo straszne, że jedyne co daje poczucie jakiejś nici łączącej z rodziną jest kilka rzeczy. Martwych.
OdpowiedzUsuńA samotność bywa taka bezpieczna...nie rani się innych, nie skrzywdzi się siebie gdy ci inni odchodzą.
Smutne takie bezpieczeństwo:)
UsuńNie mogłabym tak żyć..., po co? Kiedy myślę o starości w takiej odsłonie, to cieszę się, że wynaleziono eutanazję. W życiu trzeba mieć na co czekać. Kiedy moja 80-letnia teściowa usłyszała, że musi pół roku poczekać na rehabilitację, nawet się ucieszyła. Znów ma na co czekać. Ale tak wegetować bez celu, bez jakiegoś punktu odniesienia...? W życiu! Ale pięknie piszesz, nawet kiedy smutno:))
OdpowiedzUsuńTa... czekanie może być motorem, zachętą:)
OdpowiedzUsuń