Para mieszana (10)
- To, co? Stoi? Na umowie tysiąc dwieście, na rękę dwa.
- Pewnie!- powiedział Tomek, składając zamaszysty podpis na druku umowy.
Papiery papierami, ale żeby tradycji i formalnościom stało się zadość, panowie uskutecznili uścisk dłoni. Dopiero teraz umowa została zawarta. Tomek stał się pracownikiem Waldka. A Waldkowi spadł z hukiem głaz z serca. Nareszcie, ktoś go odciąży, od tej nudnej technicznej roboty.
Początkowe wątpliwości, czy aby sobie poradzi, skutecznie rozwiała rozmowa z Jacuńską. Starsza pani jak zwykle podeszła do sprawy z wrodzonym optymizmem i wiarą w ludzki geniusz.
Nic tak dobrze nie wpływa na samoocenę, jak to, że ktoś w nas wierzy. Oraz pokłada nadzieję. Jacuńska najwyraźniej takowe pokładała. I wierzyła. No, to przecież nie można jej zawieść. Ostatecznie, to jest starsza pani, a u takiej o zawał nietrudno.
- No, to do zobaczenia w poniedziałek. O dziewiątej. Dasz radę?
- Oczywiście. Panie szefie! – Tomek zasalutował i poszedł sobie. Pochwalić się. Po drodze jednak, musiał jeszcze kupić kwiaty. I miętowe czekoladki, które starsza pani pasjami uwielbiała.
Poniedziałek zdecydowanie powinien być dniem wolnym od pracy. Potencjalny kandydat na prezydencki stołek, który umieściłby takie hasło w swoim programie obiecująco-naprawczym miałby zagwarantowane zwycięstwo.
Dzwoniący budzik, brutalnie wyrwał Ewę z błogiego snu. Barbarzyńska godzina. Ale, jak się powiedziało A, trzeba mieć siłę, żeby powiedzieć i B.
Poranna toaleta, nigdy nie zajmowała jej zbyt dużo czasu. Codzienny makijaż ograniczała do nałożenia kremu nawilżającego na twarz i dekolt, lekkiego podkreślenia linii oka, kredką w kolorze czarnym, oraz pociągnięcia ust błyszczykiem. To wszystko. Na wielkie wyjścia, kupowała tusz do rzęs. I jakiś podkład. Za każdym razem musiał to być nowy podkład i nowy tusz. Między jednym takim WIELKIM wyjściem, a drugim, była zbyt duża przerwa. Tusz wysychał, a podkład się psuł.
Sonia, już wczoraj z całym swoim dobrodziejstwem, w postaci karmy suchej, oraz kuwety z zapasem żwirku krystalicznego bezzapachowego, została przewieziona i zainstalowana w domu pani Zofii, prywatnie mamy Ewy. Wszystkie trzy; mama, Ewa i Sońka, nie były z tego powodu specjalnie szczęśliwe. W takich sytuacjach z reguły mawia się „trudno” i cierpliwie czeka na zmianę. Przecież nie może zwalić się Jużykom na głowę z kotem!
Wychodząc z domu, jeszcze raz sprawdziła, czy aby na pewno pozakręcane są wszystkie kurki. I te od gazu i te od wody.
Taki nawyk. Tydzień szybko zleci. A potem następny i jeszcze jeden. Na tyle, obliczone zostały, mniej więcej prace remontowe, których miała dopilnować.
W drodze do Bydgoszczy, obiecywała sobie solennie, że to pierwsze i ostatnie takie „gościnne występy”. Wzięła to zlecenie tylko dlatego, że akurat nikt inny, nie kwapił się do tego, żeby skorzystać z usług świadczonych przez jej firmę. Jednoosobową. Sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Szef, pracownik, księgowa i sprzątaczka. Cztery w jednym, wcale nie wątłym, ale jednak, mającym jakiś próg wytrzymałości, kobiecym ciele.
- Bardzo się cieszę, że się pani zdecydowała zamieszkać z nami na czas tej rewolucji, której przynajmniej w pewnym sensie, będzie pani sprawcą – powiedział Jużyk-Bond, z galanterią całując podaną mu dłoń – Mam nadzieję, że pokój spełni pani oczekiwania.
A jak nie spełni? – pomyślała. To co? Oddasz mi swój?
Tymczasem ciocio-gosposia, wczuła się w rolę, którą sama sobie wyznaczyła. Za wszelką cenę, chciała być pożyteczna. I nie uchodzić, jak to sama określała, za darmozjada.
- Sama sobie poradzę. Naprawdę nie musi pani tego robić. – Ewa odebrała walizkę z jej rąk. Widząc jednak zrezygnowaną minę starszej pani, szybko dodała – Gdyby jednak zechciała pani wskazać mi, gdzie jest ten pokój, byłabym wdzięczna.
- A pewnie! To ja panią Ewunię zaprowadzę – powiedziała uradowana.
Panie wdrapywały się po zbyt stromych i skrzypiących schodach, na pięterko. Jeszcze po schodach. Od jutra, po drabinie. Schody, jako najbardziej pracochłonne idą na pierwszy ogień.
- Pościeli świeżej uszykowałam pani Ewie i ręczników. A jak będzie czegoś potrzebowała, to proszę mówić. Ja przyniesę.
Ciocia lekko się zasapała – A tam, za tymi drzwiami brązowymi jest łazienka. Z wanną!
Słowo „wanna” ciocia powiedziała tak, jakby podkreślała je grubą kreską.
Dla Tomka, dzisiejszy dzień stanowił niemałe wyzwanie. Musiał stawić czoła nowej sytuacji. I Ryśkowi. Rysiek to sprzedawca w sklepie Waldka, któremu wcale nie podobało się to, że to właśnie Tomek, od teraz będzie grał pierwsze skrzypce. Bo to jemu (Ryśkowi), należało się dać ten awans.
Nawet nie raczył odpowiedzieć na uprzejme, dzień dobry. Popatrzył tylko z wyraźną pogardą.
Sytuacja może trochę głupia, ale ostatecznie to właściciel tego interesu decyduje, kto gwiżdże, a kto tańczy w rytm tego gwizdania. A zadecydował tak, bo widocznie miał jakieś powody. I kropka.
Dobrze by się było jednak, zaprzyjaźnić z gościem, bo sam sobie nie da rady. Jeśli nie zaprzyjaźnić, to przynajmniej doprowadzić do tego, żeby tamten przestał warczeć i wyraził choć odrobinę chęci współpracy.
- I jak było? Opowiadaj! – Jacuńska z hukiem otworzyła drzwi od swojego mieszkania jak tylko zobaczyła, że Tomek wdrapuje się po schodach.
- Tak sobie. Ale tego to się akurat spodziewałem.
- Ten… jak mu tam?
- Rysiek.
- O właśnie. Rysiek. Szurał?
- Że co robił? Szurał?
- No! Nie rozumiesz? Tak się mówi po młodzieżowemu – starsza pani z wdziękiem strzeliła focha.
- Chyba mówiło. I to dość dawno – zachichotał Tomek. Wyciągnął z kieszeni klucze i zabrał się za otwieranie drzwi.
- A ty dokąd?
- Do domu, pani Jacuńska. Padam na pysk. I głodny jestem.
- No otóż to. Głodny. I co? Masz zamiar się chlebem ze smalcem żywić? – sąsiadka złapała się za obfite boczki. Wyglądała przy tym, jak jarmarczna przekupka – Ogórkową ugotowałam. I kopytka.
Nie zapominaj że masz u mnie wikt, za pisanie biografii.
- Jeszcze nic nie napisałem.
- Ale napiszesz. Już moja w tym głowa, żebyś napisał.
Skapitulował. No bo co miał innego robić. Stojąc przed wyborem między chlebem z konserwą turystyczną, a ogórkową, każdy, nawet Chuck Norris by skapitulował.
- Chcesz dokładki? – sąsiadka stanęła nad Tomkiem z wielką chochlą w reku.
- A mogę? Dobra ta zupa.
- Móc możesz, ale pamiętaj o kopytkach. Też się muszą gdzieś zmieścić.
- Spokojnie. Pani Jacuńska, mnie to by się nawet cały gar tej zupy zmieścił – odpowiedział z zapałem pałaszując kolejną porcję.
- Zupełne jak mój świętej pamięci, panie świeć nad jego duszą, mąż nieboszczyk. Też miał taki apetyt.
- Wcale mu się nie dziwię. Pani gotuje po królewsku!
- Nie jestem przekonana, czy królowie jadali ogórkową. Ale, ja ci powiem Tomeczku, że ja, to nawet wolę takie to nasze zwykłe jedzenie. Żadne wydumane.
Tomek wyczyścił talerz do czysta chlebem i rozsiadł się z miną zadowolonego kocura, który właśnie pożarł tłuściutką myszkę.
- A te kopytka, to z czym?
- Ze skraweczkami. Chyba, że wolisz na słodko. Ze śmietaną?
- E nie! Ze skwaramy wolę!
Jacuńskiej dziwną przyjemność sprawiało, patrzenie na jedzącego Tomka. Nie chodziło konkretnie o niego. To mógł być każdy jeden. Albo jedna. Ważne, żeby zajadał z wyraźnym apetytem i okazywał zapał temu zajęciu. Bo ona pasjami lubiła gotować.
A gotowanie tylko wtedy ma sens, jak ktoś to zje, pochwali i poprosi o jeszcze.
- Może opowie mi pani jeszcze coś o tych Trokach? Co?- powiedział, wsypując drugą łyżeczkę cukru do herbaty, którą Jacuńska skwapliwie posnęła mu, zabierając jednocześnie talerz po kopytkach.
- A nie jesteś zmęczony?
- Pewnie że jestem. Się natyrałem. Ale słuchanie, nie jest męczące.
- To wiesz co, o szkole ci opowiem. Chcesz? – zapytała. Nie czekając na odpowiedź zaczęła mówić – Ja tam w tych Trokach, to tylko do pierwszej klasy chodziłam. Resztę, to już tu.
W Polsce. Do szkoły, to my mieliśmy trochę daleko. Latem trzeba było chodzić na około, a zimą, jak już mróz chwycił, to jezioro zamarzało i chodziliśmy na skróty. Jeziorem. A lód, to był gruby na parę metrów. Atrament nam w kałamarzach zamarzał. Tak było zimno. Teraz, to już nie ma takich zim…
Tomek słuchał i jednocześnie patrzył na Jacuńską. Ona z kolei niewidzącym wzrokiem, patrzyła przed siebie. W przeszłość. Jakby w tej niewidocznej dali, widziała obrazy z dzieciństwa. Twarze ludzi dawno niewidzianych, ten lód na jeziorze, zamarznięty atrament.
- A ty wiesz Tomeczku, że tam, to były różne szkoły? Bo ta Wileńszczyzna, to jak narodowościowa wieża Babel była. Szkoła polska, i żydowska, i ukraińska. I my się tam w tej szkole, to i po polsku, i po ukraińsku uczyliśmy.
A książki, to mięliśmy takim rzemieniem związane. Tak je nosiliśmy. Wszystkie dzieciaki siedziały w jednym pomieszczeniu. Tylko podzieleni na klasy byliśmy. Ja byłam w pierwszej, a Zocha, moja siostra, w czwartej.
- To niewiele się można było w takich warunkach nauczyć.
- A nie prawda! Złej baletnicy, to i rąbek przeszkadza. Jak ktoś chce się uczyć, to się będzie uczył. I warunki nie mają tu znaczenia. Zocha na ten przykład, to nigdy do nauki głowy nie miała. Ledwie się pisać i czytać nauczyła. Jak nas tu do Polski wysłali, to ona już do szkoły nie chodziła. Tylko jakieś przyuczenie do zawodu zrobiła. I była pani krawcowa.
- Jak to się stało właściwie, że się tu znaleźliście? W Polsce znaczy?
- No, normalnie. Transportem przyjechaliśmy. Pociągiem. Ale wiesz co? Ja, to już innym razem ci o tym opowiem. Zmęczony jesteś. Ja też.
- Dobrze. Pójdę już w takim razie – powiedział wstając z krzesła.
- A ty to zapisujesz? To, co ja opowiadam?
- Właśnie idę zapisać. Dziękuję za obiad.
- No, nie powiem, że nie ma za co, bo się narobiłam trochę, ale to sama radość patrzeć, jak ktoś tak zajada jak ty.
Idź już.
- Pewnie!- powiedział Tomek, składając zamaszysty podpis na druku umowy.
Papiery papierami, ale żeby tradycji i formalnościom stało się zadość, panowie uskutecznili uścisk dłoni. Dopiero teraz umowa została zawarta. Tomek stał się pracownikiem Waldka. A Waldkowi spadł z hukiem głaz z serca. Nareszcie, ktoś go odciąży, od tej nudnej technicznej roboty.
Początkowe wątpliwości, czy aby sobie poradzi, skutecznie rozwiała rozmowa z Jacuńską. Starsza pani jak zwykle podeszła do sprawy z wrodzonym optymizmem i wiarą w ludzki geniusz.
Nic tak dobrze nie wpływa na samoocenę, jak to, że ktoś w nas wierzy. Oraz pokłada nadzieję. Jacuńska najwyraźniej takowe pokładała. I wierzyła. No, to przecież nie można jej zawieść. Ostatecznie, to jest starsza pani, a u takiej o zawał nietrudno.
- No, to do zobaczenia w poniedziałek. O dziewiątej. Dasz radę?
- Oczywiście. Panie szefie! – Tomek zasalutował i poszedł sobie. Pochwalić się. Po drodze jednak, musiał jeszcze kupić kwiaty. I miętowe czekoladki, które starsza pani pasjami uwielbiała.
Poniedziałek zdecydowanie powinien być dniem wolnym od pracy. Potencjalny kandydat na prezydencki stołek, który umieściłby takie hasło w swoim programie obiecująco-naprawczym miałby zagwarantowane zwycięstwo.
Dzwoniący budzik, brutalnie wyrwał Ewę z błogiego snu. Barbarzyńska godzina. Ale, jak się powiedziało A, trzeba mieć siłę, żeby powiedzieć i B.
Poranna toaleta, nigdy nie zajmowała jej zbyt dużo czasu. Codzienny makijaż ograniczała do nałożenia kremu nawilżającego na twarz i dekolt, lekkiego podkreślenia linii oka, kredką w kolorze czarnym, oraz pociągnięcia ust błyszczykiem. To wszystko. Na wielkie wyjścia, kupowała tusz do rzęs. I jakiś podkład. Za każdym razem musiał to być nowy podkład i nowy tusz. Między jednym takim WIELKIM wyjściem, a drugim, była zbyt duża przerwa. Tusz wysychał, a podkład się psuł.
Sonia, już wczoraj z całym swoim dobrodziejstwem, w postaci karmy suchej, oraz kuwety z zapasem żwirku krystalicznego bezzapachowego, została przewieziona i zainstalowana w domu pani Zofii, prywatnie mamy Ewy. Wszystkie trzy; mama, Ewa i Sońka, nie były z tego powodu specjalnie szczęśliwe. W takich sytuacjach z reguły mawia się „trudno” i cierpliwie czeka na zmianę. Przecież nie może zwalić się Jużykom na głowę z kotem!
Wychodząc z domu, jeszcze raz sprawdziła, czy aby na pewno pozakręcane są wszystkie kurki. I te od gazu i te od wody.
Taki nawyk. Tydzień szybko zleci. A potem następny i jeszcze jeden. Na tyle, obliczone zostały, mniej więcej prace remontowe, których miała dopilnować.
W drodze do Bydgoszczy, obiecywała sobie solennie, że to pierwsze i ostatnie takie „gościnne występy”. Wzięła to zlecenie tylko dlatego, że akurat nikt inny, nie kwapił się do tego, żeby skorzystać z usług świadczonych przez jej firmę. Jednoosobową. Sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Szef, pracownik, księgowa i sprzątaczka. Cztery w jednym, wcale nie wątłym, ale jednak, mającym jakiś próg wytrzymałości, kobiecym ciele.
- Bardzo się cieszę, że się pani zdecydowała zamieszkać z nami na czas tej rewolucji, której przynajmniej w pewnym sensie, będzie pani sprawcą – powiedział Jużyk-Bond, z galanterią całując podaną mu dłoń – Mam nadzieję, że pokój spełni pani oczekiwania.
A jak nie spełni? – pomyślała. To co? Oddasz mi swój?
Tymczasem ciocio-gosposia, wczuła się w rolę, którą sama sobie wyznaczyła. Za wszelką cenę, chciała być pożyteczna. I nie uchodzić, jak to sama określała, za darmozjada.
- Sama sobie poradzę. Naprawdę nie musi pani tego robić. – Ewa odebrała walizkę z jej rąk. Widząc jednak zrezygnowaną minę starszej pani, szybko dodała – Gdyby jednak zechciała pani wskazać mi, gdzie jest ten pokój, byłabym wdzięczna.
- A pewnie! To ja panią Ewunię zaprowadzę – powiedziała uradowana.
Panie wdrapywały się po zbyt stromych i skrzypiących schodach, na pięterko. Jeszcze po schodach. Od jutra, po drabinie. Schody, jako najbardziej pracochłonne idą na pierwszy ogień.
- Pościeli świeżej uszykowałam pani Ewie i ręczników. A jak będzie czegoś potrzebowała, to proszę mówić. Ja przyniesę.
Ciocia lekko się zasapała – A tam, za tymi drzwiami brązowymi jest łazienka. Z wanną!
Słowo „wanna” ciocia powiedziała tak, jakby podkreślała je grubą kreską.
Dla Tomka, dzisiejszy dzień stanowił niemałe wyzwanie. Musiał stawić czoła nowej sytuacji. I Ryśkowi. Rysiek to sprzedawca w sklepie Waldka, któremu wcale nie podobało się to, że to właśnie Tomek, od teraz będzie grał pierwsze skrzypce. Bo to jemu (Ryśkowi), należało się dać ten awans.
Nawet nie raczył odpowiedzieć na uprzejme, dzień dobry. Popatrzył tylko z wyraźną pogardą.
Sytuacja może trochę głupia, ale ostatecznie to właściciel tego interesu decyduje, kto gwiżdże, a kto tańczy w rytm tego gwizdania. A zadecydował tak, bo widocznie miał jakieś powody. I kropka.
Dobrze by się było jednak, zaprzyjaźnić z gościem, bo sam sobie nie da rady. Jeśli nie zaprzyjaźnić, to przynajmniej doprowadzić do tego, żeby tamten przestał warczeć i wyraził choć odrobinę chęci współpracy.
- I jak było? Opowiadaj! – Jacuńska z hukiem otworzyła drzwi od swojego mieszkania jak tylko zobaczyła, że Tomek wdrapuje się po schodach.
- Tak sobie. Ale tego to się akurat spodziewałem.
- Ten… jak mu tam?
- Rysiek.
- O właśnie. Rysiek. Szurał?
- Że co robił? Szurał?
- No! Nie rozumiesz? Tak się mówi po młodzieżowemu – starsza pani z wdziękiem strzeliła focha.
- Chyba mówiło. I to dość dawno – zachichotał Tomek. Wyciągnął z kieszeni klucze i zabrał się za otwieranie drzwi.
- A ty dokąd?
- Do domu, pani Jacuńska. Padam na pysk. I głodny jestem.
- No otóż to. Głodny. I co? Masz zamiar się chlebem ze smalcem żywić? – sąsiadka złapała się za obfite boczki. Wyglądała przy tym, jak jarmarczna przekupka – Ogórkową ugotowałam. I kopytka.
Nie zapominaj że masz u mnie wikt, za pisanie biografii.
- Jeszcze nic nie napisałem.
- Ale napiszesz. Już moja w tym głowa, żebyś napisał.
Skapitulował. No bo co miał innego robić. Stojąc przed wyborem między chlebem z konserwą turystyczną, a ogórkową, każdy, nawet Chuck Norris by skapitulował.
- Chcesz dokładki? – sąsiadka stanęła nad Tomkiem z wielką chochlą w reku.
- A mogę? Dobra ta zupa.
- Móc możesz, ale pamiętaj o kopytkach. Też się muszą gdzieś zmieścić.
- Spokojnie. Pani Jacuńska, mnie to by się nawet cały gar tej zupy zmieścił – odpowiedział z zapałem pałaszując kolejną porcję.
- Zupełne jak mój świętej pamięci, panie świeć nad jego duszą, mąż nieboszczyk. Też miał taki apetyt.
- Wcale mu się nie dziwię. Pani gotuje po królewsku!
- Nie jestem przekonana, czy królowie jadali ogórkową. Ale, ja ci powiem Tomeczku, że ja, to nawet wolę takie to nasze zwykłe jedzenie. Żadne wydumane.
Tomek wyczyścił talerz do czysta chlebem i rozsiadł się z miną zadowolonego kocura, który właśnie pożarł tłuściutką myszkę.
- A te kopytka, to z czym?
- Ze skraweczkami. Chyba, że wolisz na słodko. Ze śmietaną?
- E nie! Ze skwaramy wolę!
Jacuńskiej dziwną przyjemność sprawiało, patrzenie na jedzącego Tomka. Nie chodziło konkretnie o niego. To mógł być każdy jeden. Albo jedna. Ważne, żeby zajadał z wyraźnym apetytem i okazywał zapał temu zajęciu. Bo ona pasjami lubiła gotować.
A gotowanie tylko wtedy ma sens, jak ktoś to zje, pochwali i poprosi o jeszcze.
- Może opowie mi pani jeszcze coś o tych Trokach? Co?- powiedział, wsypując drugą łyżeczkę cukru do herbaty, którą Jacuńska skwapliwie posnęła mu, zabierając jednocześnie talerz po kopytkach.
- A nie jesteś zmęczony?
- Pewnie że jestem. Się natyrałem. Ale słuchanie, nie jest męczące.
- To wiesz co, o szkole ci opowiem. Chcesz? – zapytała. Nie czekając na odpowiedź zaczęła mówić – Ja tam w tych Trokach, to tylko do pierwszej klasy chodziłam. Resztę, to już tu.
W Polsce. Do szkoły, to my mieliśmy trochę daleko. Latem trzeba było chodzić na około, a zimą, jak już mróz chwycił, to jezioro zamarzało i chodziliśmy na skróty. Jeziorem. A lód, to był gruby na parę metrów. Atrament nam w kałamarzach zamarzał. Tak było zimno. Teraz, to już nie ma takich zim…
Tomek słuchał i jednocześnie patrzył na Jacuńską. Ona z kolei niewidzącym wzrokiem, patrzyła przed siebie. W przeszłość. Jakby w tej niewidocznej dali, widziała obrazy z dzieciństwa. Twarze ludzi dawno niewidzianych, ten lód na jeziorze, zamarznięty atrament.
- A ty wiesz Tomeczku, że tam, to były różne szkoły? Bo ta Wileńszczyzna, to jak narodowościowa wieża Babel była. Szkoła polska, i żydowska, i ukraińska. I my się tam w tej szkole, to i po polsku, i po ukraińsku uczyliśmy.
A książki, to mięliśmy takim rzemieniem związane. Tak je nosiliśmy. Wszystkie dzieciaki siedziały w jednym pomieszczeniu. Tylko podzieleni na klasy byliśmy. Ja byłam w pierwszej, a Zocha, moja siostra, w czwartej.
- To niewiele się można było w takich warunkach nauczyć.
- A nie prawda! Złej baletnicy, to i rąbek przeszkadza. Jak ktoś chce się uczyć, to się będzie uczył. I warunki nie mają tu znaczenia. Zocha na ten przykład, to nigdy do nauki głowy nie miała. Ledwie się pisać i czytać nauczyła. Jak nas tu do Polski wysłali, to ona już do szkoły nie chodziła. Tylko jakieś przyuczenie do zawodu zrobiła. I była pani krawcowa.
- Jak to się stało właściwie, że się tu znaleźliście? W Polsce znaczy?
- No, normalnie. Transportem przyjechaliśmy. Pociągiem. Ale wiesz co? Ja, to już innym razem ci o tym opowiem. Zmęczony jesteś. Ja też.
- Dobrze. Pójdę już w takim razie – powiedział wstając z krzesła.
- A ty to zapisujesz? To, co ja opowiadam?
- Właśnie idę zapisać. Dziękuję za obiad.
- No, nie powiem, że nie ma za co, bo się narobiłam trochę, ale to sama radość patrzeć, jak ktoś tak zajada jak ty.
Idź już.
CeDeeN...
PeeS. Ferie! Nie ma mnie do odwołania. To znaczy przez tydzień! Pozdrawiam:)
PeeS. Ferie! Nie ma mnie do odwołania. To znaczy przez tydzień! Pozdrawiam:)
odpoczywaj miło! :)
OdpowiedzUsuńświetnie to się czyta
odpoczywaj! a my będziemy tęsknić!:)
OdpowiedzUsuńWybycz się, ale wracaj koniecznie! :))
OdpowiedzUsuńPolubiłam tę Jacuńską, i ciotencję "niech zrobi" :)
Należy się! Odpoczywaj.
OdpowiedzUsuńNiektórzy to odpoczywają mając rodzinkę w zasięgu wzroku.A u mnie każdy osobno, tylko mu z mężem razem i śmiejemy się,że mamy tydzień prawie miodowy!
Jeszcze trochę i przywyknę do odcinków.I tak dobrze, że zaczęłaś odpoczywać dopiero po napisaniu tego odcinka, bo mogło być przed:)
Wypoczywaj na feriach, a ja podziergam w przerwie czekajac na nastepna notke:))
OdpowiedzUsuńFeriujuj się swobodnie:) czekam na kolejny odcinek:)
OdpowiedzUsuńodpoczywaj kobieto i niech ci się nie przyśnią koszmary
OdpowiedzUsuńto ja mówiłam - Dzidka
OdpowiedzUsuńUdanego odpoczynku! :)))
OdpowiedzUsuńO !!! zalogowałam się - twój dozorca Dzidka
OdpowiedzUsuńTak sobie jeszcze myślę, że przez ten tydzień to dopiero NAWYMYŚLASZ...:)
OdpowiedzUsuńUdanego odpoczynku :)
OdpowiedzUsuńMiłego odpoczynku:)
OdpowiedzUsuńA Ciebie moja droga zostawiam sobie na deser jutro!Jak zwykle człowiek tydzień wygrzebuje się spod papierów, przygniatających jego wątłe (?)ramiona a Nivejka strzela wpisami jak karabin maszynowy :)
OdpowiedzUsuńTo ja też życzę udanego odpoczynku :):) A czyta się Ciebie jednym tchem , masz dar lekkości pisania :):):)
OdpowiedzUsuńNivejko, nie było mnie dawno, ale nie zapomniałam.
OdpowiedzUsuńCzytam, że robisz sobie ferie, w takim razie Życzę miłego, pełnego frajdy wypoczynku.
A wracając do opowiadania - starsza pani zna świetne techniki motywacyjne. Nie ma to jak ogórkowa. ;-))
Podziwiam Twoje tempo pisania i obfitość wpisów blogowych.
Uściski!!!
odpoczywaj!!!!należy Ci się:))))))
OdpowiedzUsuńNo i mam to o czym u mnie pisała Kasia! Jutro robię ogórkową! :) I czekam na ciąg dalszy!
OdpowiedzUsuńDzięki kochani:)
OdpowiedzUsuńOdpoczywam,ale to nie znaczy że próżnuję;)
Poczytałam trochę blogów i... a zresztą nie ważne!~Trzymajcie się jako i ja się trzymam :)
Blogiego lenistwa zycze, a ten pomysl z wolnym poniedzialkiem powinnas opatentowac ;)
OdpowiedzUsuńNie wiem jak u Was, ale ja znam ferie tylko dwutygodniowe... normalnie odwykówka :/ I jesli to ferie "dzieciowe", to Nivejka wróci do nas odpoczywać :D
OdpowiedzUsuńZapraszam na Wyspę ..czeka miła niespodzianka..see you..A.
OdpowiedzUsuńO nie było mnie trochę a tu tyle do nadrobienia. Urlopu udanego. Mnie się nie udalo na ferie znowu... Ale latem nie odpuszczę. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńCekawe co z ferii przywieziesz :)
OdpowiedzUsuńMiłego leniuchowania ;).
OdpowiedzUsuń