Para mieszana (13)

- Nie, nie i jeszcze raz nie! Nie zostanę tu ani dnia dłużej - Rysiek ryczał, niczym ranny osioł – Nie pozwolę się wykorzystywać.
- Uspokój się – Tomek próbował załagodzić sytuację, ale każde wypowiadane przez niego słowo, wywoływało skutek odwrotny od zamierzonego.
-I ty myślisz, że sobie poradzisz beze mnie? O tu, słyszysz Tu! Mi kaktus wyrośnie – wrzeszczał, pokazując jednocześnie dłoń, na której to jakoby miała nastąpić uprawa kaktusów.
- Dobra, idź sobie. Możesz nawet już – Tomek machnął ręką i poszedł na zaplecze. Dość już miał handryczenia się z furiatem – Nie ma ludzi niezastąpionych – dodał wychylając się z za drzwi.
No tego, to się akurat Rysiek nie spodziewał. Jakiegoś przepraszania, skomlenia, próśb popartych odpowiednią podwyżką i obietnicą, że zrzeknie się na jego cześć, tego szefowania, ale nie tego, że każe mu iść.
- No? Na co czekasz? Potrzebujesz tego na piśmie?
Rysiek nie odpowiedział. Usiadł za przeszkloną ladą, w której leżały stosy kabelków, przejściówek i łączników.
- Nie ty, mnie Ciołku zatrudniałeś. I nie ty, będziesz mnie zwalniał. Dobre sobie – powiedział. – Ty, gościu, a może tobie chodzi o to, żebym ja dyscyplinarkę dostał, co?
Do końca dniówki zostały jeszcze dwie godziny. Bardzo długie godziny. Najgorsze, bo teraz ludzie kończą pracę i zaczynają się włóczyć po sklepach. Jedni przychodzą, bo czegoś potrzebują, a inni tak po prostu, szwendają się po sklepach z braku innego pomysłu na spędzenie czasu.
Szwendacze są najgorsi. Oglądają, podziwiają, zadają masę pytań i wychodzą.
Cała awantura z Koterbą Ryszardem, zaczęła się od tego, że Tomek wpadł na pomysł. Takie czasy, że trzeba się chwytać różnych dziwnych sposobów, żeby zarobić na kieliszek chleba. Każdy, najmniejszy zakup dokonany w ich sklepie, miał być premiowany punktami. Punkty potem można by zamienić na usługę, albo na jakiś towar drobny. Na szczęście Tomka, i ku wyraźnemu niezadowoleniu Ryśka, Boss, to znaczy Waldek, był pomysłem zachwycony.
Najgorsze było to, że przyszedł taki, niewiadomo skąd, zajął miejsce należne Ryśkowi, chociażby z racji stażu, i jeszcze śmie wpadać na pomysły. Dobre pomysły.

- Co jest chłopaki? – Waldek wpadł zdyszany do sklepu, tuż przed zamknięciem. Tomek właściwie nie był zdziwiony, wizytą bossa. Widział, jak Rysiek wychodzi na zewnątrz i gada coś do telefonu, wymachując przy tym rękama. 
Na wszelki wypadek, nic nie mówił, wolał poczekać na rozwój wypadków. Rysiek za to, miał bardzo dużo do powiedzenia.
Mówiąc, a właściwie krzycząc, cały czas wymachiwał w stronę Tomka oskarżycielskim paluchem.
- Albo ja, albo on – zakończył spektakularnie przemowę.
- Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi, ale mam wrażenie, że przestało ci się u nas podobać. Nie mam zamiaru cię zwalniać, ale jeśli czujesz, że masz dość, to z żalem, ale przyjmę twoją rezygnację.
Brawo! Boss wybrnął z sytuacji znakomicie. Perfekcyjnie zadał cios i czekał na reakcję. To się nazywa załatwianie sprawy w białych rękawiczkach. Tomek był pod wrażeniem umiejętności szefa. Ostatecznie nie od parady był psychologiem. Umiał rozmawiać z ludźmi. Skłonić ich do odpowiednich zachowań.
Rysiek zamilkł w pozycji żony Lota. Z rozdziawioną ze zdziwienia gębą. Nie spodziewał się takiej reakcji. To nie tak, miało być. Po pierwsze, szef miał trzymać jego stronę, bo, to on, jest ten fachowiec, a po drugie to na zbitą twarz, miał wyrzucić tego przybłędę. Racjonalizatora od siedmiu boleści.
- Ale… - zaczął. Boss nie dał mu jednak skończyć.
- Spokojnie. Nic nie mów. Przemyśl sprawę. I daj znać. Czy zostajesz, czy odchodzisz. Bo wiesz… muszę poszukać kogoś na twoje miejsce, w razie jakbyś się namyślił na „tak” – powiedział i zaraz dodał - I jak tam dziś utarg chłopaki? Ile jesteśmy do tyłu?
- Jakie do tyłu. No, co ty? - Tomek zaśmiał się. Wieści rodem z kasy fiskalnej, nie były rewelacyjne, ale i nie najgorsze – Jakoś idzie.
- E tam… takie gadanie – Waldek machnął ręką – księgowa ciągle narzeka. Muszę lecieć. To, do poniedziałku. Mam nadzieję, że jakoś się dogadacie, a jak nie to... – zrobił gest ręką symulujący rozmowę telefoniczna i już go nie było.
Nic dziwnego, że nie ma czasu na zajmowanie się sklepem. Prawdziwy interes i pieniądze, to on na kozetce, w swoim gabinecie uskutecznia. Coraz więcej ludzi potrzebuje terapii. Takie czasy. Złe, dla tych co sobie nie radzą i kokosowe, dla kozetkowych terapeutów.
Sklep zamykali w absolutnej ciszy. Żaden się nie raczył odezwać. Tomek zastanawiał się, jak sobie poradzi jeśli, Rysiek jednak podejmie decyzję, na „nie”. Ten drugi z kolei, myślał co zrobić. Nie honor zostać. A z drugiej strony rachunki, żona, dzieci i kredyt za plazmę, do spłacenia.
W drodze do domu, Tomek kombinował co zrobić, żeby jakoś niepostrzeżenie dostać się do mieszkania. Po tej awanturze, marzył tylko o tym, żeby położyć się i mieć wszystko, i wszystkich w nosie. Nie miał ochoty, ani na domowe klopsiki, ani na pogaduszki ze wścibską sąsiadką. Mimowolnie uśmiechnął się do tych myśli. No jaka ta Jacuńska była, taka była. Wścibska, gadatliwa, ciekawska, ale w gruncie rzeczy to fajna z niej kobitka. Zabawna i z poczuciem humoru. Wchodząc do klatki, zrezygnowany machnął ręką. Co by nie robił i tak nie zwieje przed sąsiadką. Jak pech, to pech. Nawet serialu, akurat o tej porze nie ma żadnego. A jak nie ma, to już ona każdego przypilnuje.
- Już myślałam, że nigdy nie dojdziesz z tej roboty. Ile można czekać? Ciebie to po śmierć posłać . To by człowiek jeszcze trochę pożył – zrzędziła. Życzliwie i z dobrego serca, ale jednak zrzędziła.
- „Wieczór taki piękny, że szedłem piechotą” pani Jacuńska – Tomek nie mógł się powstrzymać i użył ulubionej wymówki ojca, który zawsze tak Tuwimem odpowiadał matce, na pytanie „co tak późno?”
- Ty, ty nie bądź taki do przodu, wiesz. Łapy myć i do stołu – zarządziła i poszła do kuchni.
Smakowity zapach zasmażanej kapuchy, zupełnie stępił pokłady asertywności. Inna sprawa, że żołądek, też domagał się czegoś strawialnego.

- Przygotowałam dla ciebie Tomeczku, te dokumenty – powiedziała sąsiadka dolewając szczodrą ręką, kolejną chochelkę pomidorowej z ryżem.
- Dokumenty?
- No te przewozowe. Z  Wileńszczyzny, jak nas transportem tu wysłali. Oj, no przecież ci mówiłam.
Sąsiadka zamyśliła się na chwilkę po czym dodała,
- Zapisałeś sobie? To, co ci ostatnio opowiadałam?
- No pewnie. W punktach do rozwinięcia. I nawet zacząłem już rozwijać. Tylko jakoś mi nie idzie.
Tomek zrobił smutną minę, nie tyle z powodu blokady twórczej, co na myśl o utraconym kulinarnym raju. Umowa była prosta. On pisze, ona gotuje. W tej sytuacji wizja pełnego żołądka nieco się oddaliła.
- E tam. Głupie gadanie. Kiedyś napiszesz. Obejrzysz te papiery. Może ci się rozjaśni.
Tomek wstał od stołu z zamiarem natychmiastowego przystąpienia do oglądania.
- Gdzie!? Z tymi łapami?! To zabytki są. I pamiątki rodzinne. Zjesz, umyjesz łapy i możesz oglądać sobie.
Zrozumiał. Co więcej, nie miał za złe, że tak na niego warknęła. Jako nieodrodny i co więcej, pilny uczeń szanownej sąsiadki, miał wpojony szacunek do staroci. To znaczy do starych dokumentów i innych takich. Ze starociami, typu skarpetki obchodził się bezlitośnie. Wyrzucał i już.
- Przepraszam. Ma pani rację. Co na drugie? – zainteresował się, pociągając z lubością nosem.
- Schabowe i kapusta zasmażana – odpowiedziała udobruchana – To ja ci dziś, taką śmieszną historyjkę opowiem, bo wiedzę, że ty dziś z humorem coś nie za bardzo. I nawet zagadywać nie muszę, że tu, o tego Ryśka chodzi. Co? Nie, nie odpowiadaj i tak wiem swoje - monologowała, podczas gdy facet naprzeciwko, pochłaniał górę żarcia – Jak się do Polski przeprowadziliśmy, to znaczy jak nas tu przywieźli, to tu jeszcze było sporo Niemców. Niektórzy wcale nie chcieli wracać tam, bo tu się porodzili, tu mieli rodziny i majątki. Naraz, przychodzi taki w białej koszuli i czerwonym krawacie i mówi, że mają się spakować i wyjechać. I zostawić dorobek całego życia. Bronili się. Ale, to tylko niektórzy. Byli tacy, co bez żalu zostawiali wszystko i jechali, gdzie im kazali.
Wspominałam ci, że ja wtedy, to jakieś siedem lat miałam. Siusiumajtka taka i głupia. I wiesz, co myśmy kiedyś zrobili? Złapaliśmy takiego jednego szwabskiego dzieciaka. I go spraliśmy. Mocno. Tak, żeby zaczął płakać.
- Ale po co? – Tomek nie bardzo rozumiał tok myślenia sąsiadki i jej młodocianych kamratów.
- A widzisz, bo myśmy chcieli usłyszeć, jak się płacze po niemiecku.
- Co?
- Ano nic. Płakał, tak samo jak my.
Tomek spojrzał na Jacuńską, która uśmiechała się do wspomnień. I też się uśmiechnął. Bo wyobraził sobie, jak starsza pani tłucze małego chłopca w krótkich spodenkach po głowie i czeka, aż ten zacznie ryczeć. E… wróć! Przecież, ona wtedy była mała. I miała kokardki we włosach. Mimo najszczerszych chęci, nie potrafił wyobrazić sobie siedzącej przed nim kobiety, w krótkiej sukience i z mysimi ogonkami przy uszach.
- Miałem ciężki dzień. Pójdę już - Tomek wstał od stołu - Dziękuję za obiadek. Jak zwykle paluszki lizać.
- Lepiej umyć - sąsiadka mruknęła, uśmiechając się pod nosem.
- Słucham?
- Nie nic, tak sobie mruczę. Będziesz coś pisał dzisiaj?
- Spróbuję, ale…
- Bo ty, to się chyba za szybko poddajesz, wiesz? Notatki zrób, a jak już będzie ta no, wena, czy jak jej tam, to wtedy poleci serią. Jak z karabinu.

CeDeeN...



Komentarze

  1. hehe dokładnie wena czy jak jej tam jest najważniejsza;) dziś mnie np olśniła i dokończyłam wiersz, który codziennie odkładałam na potem:P a teraz ma 3 strony:P mam nadzieję, że się spodoba szanownej komisji;) ale też nie potrafię sobie wyobrazić mojej babci reagującej np na tak zwane zaloty;) Pozdrawiam;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ona chyba też to pisanie traktuje jako pretekst ;) A już czekam jaką awaryjkę dla Rysia wydumasz :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wena, taaaa wena to bardzo dobre słowo :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedyś panowała teoria, że dla weny najlepsze jest niedojadanie :), ale ja tam wolę Jacuńską z jej teorią, że pisarza najpierw nakarmić trzeba :)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Przydalaby mi sie taka Jacunska za sciana nawet bym nie byla wybredna... ale nie ma, to sie sama musze brac za gotowanie;/

    OdpowiedzUsuń
  6. zaraz, kapusta zasmażana nie jest strawialna? :) zdecydowanie uwazam, że po niemiecku płacze sie jakoś inaczej, takie jest moje zdanie

    OdpowiedzUsuń
  7. jak z karabinu? dobre :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak płacze po niemiecku ? Ehhh dzieci :):):) Fajnie , lekko się czyta do kawy :):)

    OdpowiedzUsuń
  9. Jestem ciekawa jak Rysiek z tego wybrnie :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie miałabym nic przeciwko takiej sąsiadce - gotowy ciepły obiadek, rozmowa, nawet trochę zrzędzenia... tak domowo :)))

    I jestem pod wrażeniem zachowania tego szefa. Z klasą uciszył krzykacza na samym wstępie :)))

    OdpowiedzUsuń
  11. Aha, i bardzo mi się podoba reakcja szefa! :)
    Więcej takich nam trzeba!

    OdpowiedzUsuń
  12. Potwierdzam, szwendacze są do kitu :)
    A reszta? Jak zwykle, czyli doskonale.

    OdpowiedzUsuń
  13. Nie myślałas o duzym formacie?

    OdpowiedzUsuń
  14. Aż się zastanowiłam, czemu sama nigdy nie robię kapusty zasmażanej...
    Jest dobrze.Ten wątek mi "leży".Ale tęsknię do pozostałych bohaterów.Takie odcinki są jednocześnie niebezpieczne.Już nie pamiętam, jak dziewczyna miała na imię.
    Czy dopuszczasz konstruktywną krytykę, czy lepiej mam się zamknąć?

    OdpowiedzUsuń
  15. Oczywiście Elu, że przyjmuję! Możesz smiało pisać jak coś nie teges:)

    OdpowiedzUsuń
  16. Siadaj Tomek i pisz! Za takie obiadki!

    OdpowiedzUsuń
  17. Ciekawe, czy Tomek w ogóle coś napisze?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Sprawa się rypła

O złamanej nodze

Bluszcz