Lawenda cz2.
Poranna herbata, miętowa, tylko wzmocniła poczucie lawendowatości. Lawendowe myśli kołatały się wokół czegoś nienazwanego, nie do końca zrozumiałego. Nie przeszkadzało mi to. Może tylko wprawiało w stan lekkiej niepewności. Byłam typem uporządkowanym, wiedzącym czego od życia oczkuje i jak chce je spędzić. Takim co to białe znaczy białe, a czarne czarne. Wszelkie odcienie szarości oczywiście przyjmowałam do wiadomości ale mój wewnętrzny kodeks moralny był skonstruowany tak, że żadną miara nie przepuszczał niczego co choćby trącało wybrakowaniem.
Planowałam wszystko; od tego co zjem jutro na śniadanie po wakacje w przyszłym roku. Właściwie to kolejne wakacje planowałam zaraz po powrocie z wypoczynku. Latem wiedziałam gdzie i kiedy pojadę na narty. To było akurat bardziej niż bardzo przewidywalne, bo co rok jeździłam w to samo miejsce. Znałam stoki, wyciągi. Nie było potrzeby szukać innych. Tym bardziej, że narty to narty, wszędzie, czy to Alpy, tatry czy Karkonosze chodziło mi o to samo; żeby pojeździć, zmęczyć się i jednocześnie odpocząć. Zatrzymywałam się u tej samej gaździny - babci Stachy.
- A toście Baśko zaś przyjechali - mówiła na powitanie - I zaś sami. Chłopa byś se jakiego przygruchała, a i na dziecioka czas.
Zrzęda z tej babci Stachy ale życzliwa. Wiele razy złościła się na mnie albo i na innych turystów, że kurtki mamy mokre, nogi przemoczone i że zimno do chałupy wpuszczamy. Zaraz po tym jak się nagadała przynosiła herbatkę z prądem, a bywało że i plecy i nogi nacierał gęsim smalcem a zaraz potem spirytusem.
Letnie wakacje dla odmiany były za każdym razem w innym miejscu. Aż do tego roku. Już po powrocie nie miałam wątpliwości. Zamiast szperać w folderach, szukać w necie czy po prostu iść do pierwszego lepszego, a potem drugiego i trzeciego biura podróży po prostu siedziałam spokojnie na tyłku czekając na następne wakacje. Nie to żebym skreślała dni w kalendarzu, aż tak durna i naiwna nie jestem, żeby wierzyć, że to może cokolwiek zmienić przyśpieszyć ruchy wskazówek zegara. Wszystko ma swój czas i miejsce.
W biurze, w którym pracowałam od lat też nikt nie maił wątpliwości, kiedy biorę wolne. Nikt nie śmiał kwestionować mojego prawa do urlopu na przełomie lipca i sierpnia. Pomijając staż, byłam tam w końcu szefem. I to był mój termin! Lato miało wtedy ugruntowaną pozycję, dojrzewały pierwsze jabłka, zboża na polach domagały się koszenia, a słońce było jeszcze w miarę wysoko. Pogoda mogła być różna. Umiałam wypoczywać zarówno w deszczu jak i w upale. Marzeniem byłoby oczywiście lato jak z "Nocy i dni". Jak wtedy gdy Bogumił uwijał się w polu, a Barbara przynajmniej wyglądała na szczęśliwą.
- A skąd mnie wiedzieć co za rok w lipcu będzie? Może jaka plaga egipska spadnie albo inna trąba powietrzna przez wioskę przeleci? Niech zadzwoni w marcu! - odpowiedziała gospodyni i z hukiem odłożyła słuchawkę. Nie ze złości, ona po prostu nie miała czasu na gadanie. Pełno gości, wszystkich trzeba nakarmić. Poza tym gospodarstwo agroturystyczne wymaga doglądania. Na siedzenie i gadanie o pierdołach czasu nie było. No chyba że z letnikami. Dla nich jakimś cudem znajdowała czas. Doradziła jak się pozbyć kurzajki, gdzie iść na grzyby, jak najlepiej zrobić ciasto na pierogi żeby się w garnku, podczas gotowania nie rozleciały.
- A kto to pani gospodyni ten wielki chłopi? - zapytał kiedyś jakiś letnik wskazując głową na rosłego mężczyznę siedzącego nieruchomo pod wielką rozłożystą jabłonią. Owoców to ona nie miała, ale za to cień dawała wyborny.
- Syn - odpowiedziała z dumą - Dwanaście lat go nie widziałam...
- No to się pewnie nagadać teraz nie możecie? - żona letnika również wykazała zainteresowanie.
- Ażebyście pani wiedzieli, że nie możemy... - gospodyni ze smutkiem pokiwała głową - Czekałam dwanaście poczekam i dłużej, aż przemówi.
Spotkałam go nad jeziorem. Siedział na pomoście i udawal że łowi ryby. Bose stopy moczył w wodzie i gapił się przed siebie.
- Można? - zapytałam i od razu usiadłam, zanim zdążył odmówić. Nie wiem dlaczego to zrobiłam. To zupełnie do mnie niepodobne. Nie lubię jak ktoś wkracza w moje milczenie, a sama ładuję się w butach w sam środek czyjegoś.
- Wróciłem - powiedział nie wiadomo czy do mnie czy do siebie - Tęskniłem. I teraz też tęsknię.
Pokiwałam głową że niby rozumiem.
Co wieczór milczeliśmy razem na pomoście. Nasze nogi pluskały w tej samej wodzie. I właściwie to było jedno co nas łączyło. Przecież nawet nie rozmawialiśmy. Nic o sobie nie wiedzieliśmy. Nie miałąm pojęcia jaką jajecznicę lubi; ściętą czy wręcz przeciwnie, nie wiedziałam co czyta, czy lubi czerwone wino. On też nie pytał jaki jest mój ulubiony kolor. Chyba nawet nie wiedział jak mam na imię.
- Jutro wyjeżdżam - powiedział nagle patrząc jak zwykle przed siebie - Wrócę.
- Jasne - odpowiedziałam patrząc w tym samym kierunku. I też wiedziałam że wrócę.
Wróciłam. Już od tygodnia milczę na pomoście. Sama.
- Śpicie Baśko?! - gospodyni zawoła tak, że nawet gdybym spała to natychmiast poderwałabym się na nogi.
- Nie - odpowiedziałam delektując się lawendowym nastrojem.
- A no to i dobrze - odpowiedziała radośnie i weszła do pokoju który zajmowałam - Bo mój Jacek wrócił i powiedział, że to dla ciebie.
Wielka donica wtaszczona nie bez trudu przez gospodynię do pokoju zdziwiła mnie nie mniej niż ją. Lawenda. Piękna! I jaka pachnąca! To stąd mój dzisiejszy nastrój.
K O N I E C
PeeS. Zupełnie niechcący wyszło mi romansidło. Sorry;D
Planowałam wszystko; od tego co zjem jutro na śniadanie po wakacje w przyszłym roku. Właściwie to kolejne wakacje planowałam zaraz po powrocie z wypoczynku. Latem wiedziałam gdzie i kiedy pojadę na narty. To było akurat bardziej niż bardzo przewidywalne, bo co rok jeździłam w to samo miejsce. Znałam stoki, wyciągi. Nie było potrzeby szukać innych. Tym bardziej, że narty to narty, wszędzie, czy to Alpy, tatry czy Karkonosze chodziło mi o to samo; żeby pojeździć, zmęczyć się i jednocześnie odpocząć. Zatrzymywałam się u tej samej gaździny - babci Stachy.
- A toście Baśko zaś przyjechali - mówiła na powitanie - I zaś sami. Chłopa byś se jakiego przygruchała, a i na dziecioka czas.
Zrzęda z tej babci Stachy ale życzliwa. Wiele razy złościła się na mnie albo i na innych turystów, że kurtki mamy mokre, nogi przemoczone i że zimno do chałupy wpuszczamy. Zaraz po tym jak się nagadała przynosiła herbatkę z prądem, a bywało że i plecy i nogi nacierał gęsim smalcem a zaraz potem spirytusem.
Letnie wakacje dla odmiany były za każdym razem w innym miejscu. Aż do tego roku. Już po powrocie nie miałam wątpliwości. Zamiast szperać w folderach, szukać w necie czy po prostu iść do pierwszego lepszego, a potem drugiego i trzeciego biura podróży po prostu siedziałam spokojnie na tyłku czekając na następne wakacje. Nie to żebym skreślała dni w kalendarzu, aż tak durna i naiwna nie jestem, żeby wierzyć, że to może cokolwiek zmienić przyśpieszyć ruchy wskazówek zegara. Wszystko ma swój czas i miejsce.
W biurze, w którym pracowałam od lat też nikt nie maił wątpliwości, kiedy biorę wolne. Nikt nie śmiał kwestionować mojego prawa do urlopu na przełomie lipca i sierpnia. Pomijając staż, byłam tam w końcu szefem. I to był mój termin! Lato miało wtedy ugruntowaną pozycję, dojrzewały pierwsze jabłka, zboża na polach domagały się koszenia, a słońce było jeszcze w miarę wysoko. Pogoda mogła być różna. Umiałam wypoczywać zarówno w deszczu jak i w upale. Marzeniem byłoby oczywiście lato jak z "Nocy i dni". Jak wtedy gdy Bogumił uwijał się w polu, a Barbara przynajmniej wyglądała na szczęśliwą.
- A skąd mnie wiedzieć co za rok w lipcu będzie? Może jaka plaga egipska spadnie albo inna trąba powietrzna przez wioskę przeleci? Niech zadzwoni w marcu! - odpowiedziała gospodyni i z hukiem odłożyła słuchawkę. Nie ze złości, ona po prostu nie miała czasu na gadanie. Pełno gości, wszystkich trzeba nakarmić. Poza tym gospodarstwo agroturystyczne wymaga doglądania. Na siedzenie i gadanie o pierdołach czasu nie było. No chyba że z letnikami. Dla nich jakimś cudem znajdowała czas. Doradziła jak się pozbyć kurzajki, gdzie iść na grzyby, jak najlepiej zrobić ciasto na pierogi żeby się w garnku, podczas gotowania nie rozleciały.
- A kto to pani gospodyni ten wielki chłopi? - zapytał kiedyś jakiś letnik wskazując głową na rosłego mężczyznę siedzącego nieruchomo pod wielką rozłożystą jabłonią. Owoców to ona nie miała, ale za to cień dawała wyborny.
- Syn - odpowiedziała z dumą - Dwanaście lat go nie widziałam...
- No to się pewnie nagadać teraz nie możecie? - żona letnika również wykazała zainteresowanie.
- Ażebyście pani wiedzieli, że nie możemy... - gospodyni ze smutkiem pokiwała głową - Czekałam dwanaście poczekam i dłużej, aż przemówi.
Spotkałam go nad jeziorem. Siedział na pomoście i udawal że łowi ryby. Bose stopy moczył w wodzie i gapił się przed siebie.
- Można? - zapytałam i od razu usiadłam, zanim zdążył odmówić. Nie wiem dlaczego to zrobiłam. To zupełnie do mnie niepodobne. Nie lubię jak ktoś wkracza w moje milczenie, a sama ładuję się w butach w sam środek czyjegoś.
- Wróciłem - powiedział nie wiadomo czy do mnie czy do siebie - Tęskniłem. I teraz też tęsknię.
Pokiwałam głową że niby rozumiem.
Co wieczór milczeliśmy razem na pomoście. Nasze nogi pluskały w tej samej wodzie. I właściwie to było jedno co nas łączyło. Przecież nawet nie rozmawialiśmy. Nic o sobie nie wiedzieliśmy. Nie miałąm pojęcia jaką jajecznicę lubi; ściętą czy wręcz przeciwnie, nie wiedziałam co czyta, czy lubi czerwone wino. On też nie pytał jaki jest mój ulubiony kolor. Chyba nawet nie wiedział jak mam na imię.
- Jutro wyjeżdżam - powiedział nagle patrząc jak zwykle przed siebie - Wrócę.
- Jasne - odpowiedziałam patrząc w tym samym kierunku. I też wiedziałam że wrócę.
Wróciłam. Już od tygodnia milczę na pomoście. Sama.
- Śpicie Baśko?! - gospodyni zawoła tak, że nawet gdybym spała to natychmiast poderwałabym się na nogi.
- Nie - odpowiedziałam delektując się lawendowym nastrojem.
- A no to i dobrze - odpowiedziała radośnie i weszła do pokoju który zajmowałam - Bo mój Jacek wrócił i powiedział, że to dla ciebie.
Wielka donica wtaszczona nie bez trudu przez gospodynię do pokoju zdziwiła mnie nie mniej niż ją. Lawenda. Piękna! I jaka pachnąca! To stąd mój dzisiejszy nastrój.
K O N I E C
PeeS. Zupełnie niechcący wyszło mi romansidło. Sorry;D
No, no! Życia z takim milczącym to ja jej nie zazdroszczę, a z drugiej strony, skoro tylko ważne rzeczy mówi...Hmm, sama nie wiem:)
OdpowiedzUsuńMoże musiał coć przemyśleć;)
UsuńRomansidło??????? Fajnie się czyta, a romans nie zawsze łączy się z romansidłem :)
OdpowiedzUsuńNajważniejsze, że dobrze ci się czytało:)
UsuńNo, przecież "milczenie jest złotem ", więc o co chodzi - w porządku... Kawał chłopa z niego, a że nie gaduła... to nawet zaleta.A donica z lawendą - bardziej oryginalnie niż bukiet róż. Tak sobie trochę dowcipkuję, ale Mnie się podobało - ze smaczkiem i z zapachem, ładnie...
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie Kwoko:)Czasami tak mam że zmyślam do konkretnego zdjęcia. Tym razem padło na lawendę;D
UsuńJakie tam romansidło. Jacek mi na romantycznego kochanka nie wygląda.Mruk.Takich lubią tylko desperatki i dziwadła, nie pensjonarki.Dla przykładu ja takich panów lubię. Co mało mówią, ale dużo czynią:)
OdpowiedzUsuńJa właściwie też nie mam nic przeciwko takim "mrukom", którzy mówią jak mają coś do powiedzenia;)
Usuńi milczenie może być wielce wymowne:) Lawendowy nastrój - już wiem z czym go kojarzyć:)
OdpowiedzUsuńLawendowy... może mniej romantyczny niż różany ale może za to z innym znakiem jakości:)
UsuńPiękny i jaki fajny, lawenda uwielbiam i panów co dużo robią a zbytnio nie gadają, lepsze to niż wiecznie niezadowolony burczący chłop
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
j
Lepiej niektóre sprawy "przemilczeć" w samotności i z czysta kartą brnąć w nowe:)
UsuńOczywiście że wyszło. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję:)
UsuńW tym samym kierunku, no no :)
OdpowiedzUsuńŁadnie wyszło.
W tym przypadku przed siebie:) Dzięki:)
Usuń:) lawendowo to niejedyne skojarzenie :)
OdpowiedzUsuńIle ludzi tyle skojarzeń. A o czym pomyślałaś?
Usuń"romans" w odcieniu lawendy, zapachniało Prowansją;-)
OdpowiedzUsuńProwansja na Mazurach...;)
Usuńach..pikne!
OdpowiedzUsuńJa też taką góralkę swoją miałam, i gazdę, dopóki mu się nie zmarło... Ale co się naśmialiśmy, to nasze. Tylko my zawsze w sierpniu, bo lipiec w górach przeważnie jest deszczowy. Ale z milczkiem chyba bym nie umiała... Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCzasami nawet gaduły muszą pomilczeć. Może to właśnie spotkało Jacka?;)
Usuńsię we mnie wszystko rozmarzyło....:)
OdpowiedzUsuńCzyżbyś była w lawendowym nastroju?
UsuńOd razu romansidło. Pełnokrwisty, chociaż lawendowy, romans :)
OdpowiedzUsuńAle nie harlekinowy?;)
UsuńPo 35 latach milczek potrafi przeistoczyć się w gadułę! Znam to z autopsji. A duży chłop to dopiero bonus... Zawsze o takim marzyłam, nie dostałam, trudno! Średnie też bywa piękne...
OdpowiedzUsuńJk już pisałam wcześniej są sprawy które trzeba przemilczeć, przetrawić.Potem życie nabiera kolorów i słów:)
UsuńNo i mi teraz w pokoju lawendą pachnie... Chyba ją sobie kupię... :)))
OdpowiedzUsuńLawendowych snów życzę:)
Usuńno wiesz co?!!! "romansidło".. nie masz racji Kochana..to dobre, subtelne opowiadanie, które na tyle rozbudza wyobraźnię, że chce się dalszego ciągu...plisssss:))) ależ Ty masz lekkość pióra..pozazdrościć... czekam na książkę:)
OdpowiedzUsuńNiestety Tabu, ta lekkość dotyczy tylko takich bzdetów... Szkoda, że nie umiem czegoś większego.
UsuńDzięki:)
Wow, Nivejko - wy chcecie z Mniszkówna rywalizować?>:)To za malo dramatyzmu, za mało, w końcu nikt nie zginął!
OdpowiedzUsuńRomantycznie, lawendowo, delikatnie...:)
A gdzieżbym tam śmiała!? Z "miszczynią" powieści łzawej się równać;)
Usuń