Umieram...

... Nie w sensie dosłownym. Nie było żadnego pif-paf ani trutki na szczury w kanapce. Podstawowe parametry życiowe też w normie. Taką przynajmniej mam nadzieję. Umieram więc w tak zwanym cudzysłowie. Po pierwsze z powodu konieczności zwleczenia się z łóżka ciut ciut przed szóstą. I to nie bynajmniej nie po to żeby sobie "Kawę czy herbatę" albo inne ambitną poranną telewizję zobaczyć od początku do końca. Zwlokłam się bo musiałam. Musiałam bo budzik zadzwonił. Zadzwonił bo go sobie sama nastawiła. Nastawiłam bo się skończyły ferie... Po drugie zimno. Mróz. 10 stopni na minusie i wiatr od morza. A ja... jak zwykle zapomniałam zapamiętać, że rękawiczki to nieodzowny atrybut zimowego wyposażenia. I proszę mi się tu nie wymądrzać, że jak zima to ma być zimno. Lato było i co? Też było zimno! Spaaaaaaaaać! Mi się chce. To po trzecie. Po dwóch tygodniach chodzenia samopas, znaczy...